Z Jackiem Ślusarkiem, absolwentem naszego liceum z 1966 roku,
o wspomnieniach ze szkolnej ławki i nie tylko,
rozmawiała Aleksandra Szostek z klasy 2B.
Zdjęcia: Aleksandra Wróbel.
Kamera: Alicja Andrusiewicz, Katarzyna Żukowska.
Dawno, dawno temu, gdy łacina była przedmiotem obowiązkowym…
Jakie były wtedy ławki?
Musiałbym zobaczyć, jakie macie w tej chwili ławki, żeby je porównać, ale to było wszystko drewno, dość wysokie, dość kanciaste. Ławki miały dziury na kałamarz. Jeszcze się wtedy pisało takimi piórami, jakie są w tej chwili w gablocie [takie pióra przechowywane są w Sali Tradycji – przyp. red.]. Długopis był rzeczą raczej rzadką. W ciągu czterech lat to się zmieniło, długopis był powszechny już w ostatniej klasie.
Do czwartego piętra włącznie były małe sale lekcyjne, i chyba na drugim piętrze dwie połączone w jedną tworzyły salę gimnastyczną, w której graliśmy w siatkówkę, co wymagało troszeczkę ekwilibrystyki. Numer polegał na tym, że inne licea miały już, w większości na pewno, salę gimnastyczną. Jeżeli chcieli pograć w siatkówkę, mieli właściwie warunki, natomiast myśmy nie mieli. Działało to w pewnym sensie na naszą korzyść. Szkoła brała udział w całej masie turniejów, rejonowych, dzielnicowych, miejskich, wojewódzkich itd. i z reguły kończyła te turnieje na jednym z pierwszych trzech miejsc, dlatego że rozmiar naszej sali gimnastycznej wymagał niesamowitej precyzji podczas rozgrywki. Myśmy grali bardzo, bardzo oszczędnie, a jednocześnie cholernie efektywnie, a ci, którzy mieli salę, w której można było walnąć piłkę i ona leciała dwie minuty pod sufit, tego nie mieli. W siatkówce precyzja jest bardzo ważna.
Zresztą nasze sale były używane głównie w zimie, na jesieni, wczesną wiosną, a jak było cieplej, gdzieś od maja, czasem od kwietnia, to wsiadało się do trolejbusu numer 56, który przystanek miał tutaj na Placu Małachowskiego, i jechaliśmy na Agrykolę. Tam się kopało piłkę i robiło inne ciekawe rzeczy, ale wszystko było na świeżym powietrzu.
Jestem z pierwszego rocznika, który rozpoczął naukę w nowym skrzydle. O ile dobrze pamiętam, moja klasa była na pierwszym piętrze od razu tuż za rogiem. Był to rok 1965.
Skrzydło budowano przez cztery lata?
Chyba tak. Tego to nie pamiętam. Myśmy trzy czy cztery lata patrzyli przez okna, jak było
budowane nowe skrzydło i sala gimnastyczna. Nikt się nie spieszył, zupełnie inne czasy. Były skargi ekipy budowlanej na nas, bo na przerwie, szczególnie gdy było cieplej, to otwierało się okna i motywowało ekipę robotników do przyspieszenia tempa. To, co mówiliśmy, nie było eleganckie, w związku z tym klasa robotnicza czuła się obrażona. Byliśmy zadowoleni, że w taki sposób przyspieszamy konstrukcję całego tego budynku.
Czy to przynosiło jakieś efekty?
A skąd. Ekipa była często widziana na rogu Mazowieckiej i Placu Małachowskiego, tam była budka z piwem…
To były lata już długo po wojnie…
To już zdecydowanie było długo po wojnie. Ja swoją błyskotliwą karierę w tej szkole zacząłem od jesieni 1961 r., i skończyłem w maju 1966. Czyli pięć lat. Czemu nie cztery? Jestem chyba jedynym uczniem, który w dziesiątej klasie nie zdał poprawki z łaciny.
Teraz też się takie sytuacje zdarzają.
Teraz to już są inne czasy. Wtedy to było naprawdę ewenementem.
Miał Pan ciekawą historię z tym związaną.
Nie zdałem poprawki z łaciny, co spowodowało, że moje życie poszło zupełnie innym torem. Nie mogę na to narzekać.
Co by się stało, gdyby Pan jednak zdał?
Gdybym zdał? Gdybym zdał, to bym robił maturę w 1965 r., nie powtarzałbym klasy i nie spotkałbym pewnej osoby, która poznała mnie z inną osobą, co dziesięć lat później spowodowało, że przez trzydzieści siedem lat żyłem w innym kraju.
Nigdy nie wiadomo do końca, co by było dalej…
Nie, absolutnie nie. Nie mam zielonego pojęcia, co bym wtedy zrobił.
Czyli mimo że stracił Pan ten rok, to jednak go Pan odzyskał.
O, zdecydowanie. Po prostu moje życie potoczyło się zupełnie inaczej. Podejrzewam, że było znacznie bardziej ciekawe, niż gdybym zdał tę poprawkę. A powinienem był zdać. Sprawa była prosta, ale egzamin poprawkowy odbywał się pierwszego dnia szkoły w nowego roku, czyli po ponad dwóch miesiącach wakacji. W 17. czy 18. roku życia trudno jest przygotowywać się do egzaminu w czasie wakacji. Są ciekawsze rzeczy do robienia, ciekawsze rzeczy do obejrzenia, ciekawsi ludzie do poznania itd. W związku z tym na egzamin poprawkowy przyszedłem tak samo durny, jak skończyłem rok szkolny w czerwcu. Pani profesor nie podobało się to, więc zostałem.
Skoro już jesteśmy przy łacinie, jak wtedy przebiegała jej nauka?
To było raczej mechaniczne nauczanie. Muszę powiedzieć, że charakter tego nauczania naprawdę nie motywował uczniów do tego, ażeby zrobić ten mały krok, aby polubić, żeby samemu się zainteresować, poszukać coś ekstra, nauczyć się czegoś ekstra, przeczytać coś ekstra i wiedzieć więcej. To było mechaniczne, bardzo mechaniczne. Myśmy mieli podręcznik, w którym były łacińskie teksty z Cycerona i różnych innych poetów. To były stosunkowo łatwe rzeczy. Co lekcje tłumaczyliśmy pod przewodnictwem profesorki kawałek tego tekstu. Przy okazji ona uczyła trochę gramatyki. Nauczenie się pewnego tekstu co jakiś czas miało być chyba rozrywką. Na przykład tego, który na pewno jest bardzo oklepany – „Galia est omnis divisa in partes tres…”. I tak było przez cały rok.
To całkiem monotonne.
Nie było tego kopa, który by spowodował, żebym powiedział „To wygląda interesująco” czy coś podobnego. Jeżeli uczysz łaciny, to można to bardzo ładnie wpleść troszeczkę historii. Nie, tego nie było. Jak można było rozwiązać problem, aby ułatwić sobie życie? Każda klasa co roku tłumaczyła ten sam tekst. Został on przetłumaczony, omówiony i w jakiś sposób poprawiony. Co jakiś czas były kartkówki, trzeba było przetłumaczyć ten sam tekst, nie popełnić żadnego błędu. Dostawało się trzy, cztery czy pięć. Wśród wychowanków jest jedna osoba, która miała piątki od ósmej do jedenastej klasy. To musiała być osoba bardzo mądra. Bo ja się prześlizgiwałem na trzy. Czy w tej chwili jest ta sama skala oceniania? Teraz są procenty, prawda?
Nie, cały czas mamy oceny.
Teraz są oceny. Jak miałem pełną trójkę, to byłem szalenie zadowolony i nie chciałem, żeby wymagano ode mnie czegoś więcej. To było dobra ocena.
Ale wróćmy do tekstów. Te same były co roku, ludzie kopiowali je, pisali na karteczkach i robili tak zwane gotowce. Gdy nie zdałem, zrobiłem jedną, bardzo rozsądną rzecz. Po pierwsze, zgromadziłem wszystkie teksty z dziesiątej klasy. Miałem dostęp do maszyny do pisania, więc pisałem je na maszynie, w czterech, pięciu odbitkach, bardzo malutkie, później pracowicie wycinałem je nożyczkami, żeby nie były duże i rozdawałem zaufanym. Po co ludzie mają się męczyć, kiedy i tak nic z tego nie wyjdzie? To bardzo się rozkręciło… Profesorka od łaciny nigdy się o tym nie dowiedziała i uważała, że dzieci wiedzą dużo. A dzieci miały ładnie odbite ściągi. Później zapotrzebowanie społeczne urosło do tego poziomu, że odbijałem już nie trzy czy cztery kopie, ale o wiele więcej. Spędzałem popołudnia, tłukąc w tę maszynę (o ile pamiętam, to była maszyna firmy Remington), tłukłem te kopie i tłukłem, w zasadzie cała klasa była zaopatrzona w tłumaczenia. Trochę się bałem, że ktoś może wpaść na to, że mamy te tłumaczenia, ale na całe szczęście nic takiego się nie zdarzyło. Skończyła się dziesiąta klasa, wszyscy zdali. Następny rok to była klasa maturalna. Co dalej? Poszedłem do mojej starej klasy i zabrałem wszystkie tłumaczenia, bo im już były niepotrzebne, do jedenastej klasy. I pracowicie w ciągu lata zrobiłem tego gigantyczną ilość. Gdy rozpoczął się rok szkolny, zaskoczeni uczniowie dostali po pliku. Chyba nawet większe głąby w łacinie niż ja przeszły bez problemu na maturę. Później paru z kolegów czy koleżanek z tej mojej klasy maturalnej poszło na uczelnie, które wymagały łaciny, na przykład medycynę, biologię, historię, zaliczyli ją bez wysiłku. Tak właśnie wyglądało nauczanie łaciny. Nie sądzę, że to była dobra metoda. Zresztą kiedy mój ojciec, który skończył gimnazjum przedwojenne i który uczył się łaciny, klasycznej greki, dowiedział się, jak wygląda wykładanie łaciny, był bardzo oburzony. „Przecież to nie jest to” – mówił. Ale nic to się nie zmieniło.
A jak uczył się Pana ojciec?
On lubił te języki. Potrafił deklamować różne ciekawe rzeczy w językach, których ja nie znam, w dwadzieścia czy trzydzieści lat po skończeniu nauki w gimnazjum. Nigdy nie słyszałem, jak brzmi greka. To było fajne. Mało tego, on bardzo dużo pamiętał z gramatyki. Ponieważ łacina jest językiem martwym, trzeba znać ją dość dobrze, żeby umieć złożyć zdanie, nie mówiąc już o konwersacji (ja z gramatyki nie pamiętam nic, kompletnie nic). Gdy było jakieś zadanie domowe, on po pierwsze dziwił się, że ja tego nie znam, mówił: „Jak to? To jak oni ciebie tam uczą?”. Zawsze mu mówiłem, że uczą, ale nie ma motywacji. Pokazywał wtedy, że to wygląda tak i tak. Oczywiście to, co mówił, pamiętałem dwa, trzy dni. Nie było przymusu, nie było próby zaangażowania każdego ucznia i tych, którzy chcieliby się zaangażować. Właściwie wszyscy by chcieli troszeczkę bardziej wgryźć się w ten język, strawić, zrozumieć, zastosować chociażby.
Myśmy nigdy nie mieli na przykład tego, co mieliśmy na lekcjach rosyjskiego. Wstawało trzech czy czterech uczniów (Pani Profesor wywoływała) i miało się rozmawiać obojętnie o czym, o pogodzie, o ciuchach, o tym, co się jadło wczoraj, o tym, co się zjadło dzisiaj, jak wyglądała droga z klasy do klasy, czyli bardzo prozaiczne rzeczy. To powodowało, że wychodziło się krok dalej, bo od tego zależała ocena. Jeśli się człowiek nie zaangażował, to mogły być problemy. W łacinie, jak podejrzewam, można by było zastosować podobną metodę. Ja nie wiem, jak Was uczą, czy są tego rodzaju rozmowy w klasie, że dwie, trzy osoby rozmawiają po łacinie, czy jeszcze nie?
Trudno, żebyśmy mieli rozmówki, skoro one nie mają zastosowania.
Wiem, że to jest bardzo trudne, ale na sam początek można. W języku rosyjskim też zaczynaliśmy od stu czy pięćdziesięciu słówek, od „dzień dobry”. Po łacinie to chyba jest „salve”. Już jest jedno.
Tylko co dalej?
Co dalej? Są następne słówka, ja ich już nie pamiętam, nie wiem, jak się mówi „Co słychać?” czy „Jak się masz?”, ale to na pewno można by to powiedzieć i po łacinie. Oni tak mówili na pewno. To jest logiczne, na rosyjskim samo wychodziło, w łacinie też by mogło. Nikt nie zmuszałby do rozmowy na przykład o witrażach w kościołach angielskich w XX w. Ale prostych rzeczy można się nauczyć i można je przekazać. Tak się zaczyna każda nauka języka. Tym bardziej że łacina jako język nieużywany, niektórych słów po prostu nie ma. Dobrze jest ją znać, bo jest cała masa słów pochodzenia łacińskiego w angielskim, w hiszpańskim, w portugalskim. Trochę inaczej brzmią, ale są.
Wspomniał Pan o tym, że wyemigrował. Czy wykształcenie antyczne przydało się Panu za granicą?
To przychodziło absolutnie przypadkowo. Ni stąd, ni zowąd otwierała się klepka w głowie i człowiek zaczynał sobie przypominać różne rzeczy, głównie słowa, z którymi miał do czynienia lata temu. To mi się wielokrotnie zdarzało, szczególnie gdy musiałem porozumiewać się z ludźmi, którzy mówią jedynie po hiszpańsku. Byłem zdziwiony, oni byli zaszokowani. Ja byłem sam zaskoczony. Skąd to wleciało, gdzie ja to trzymałem?
To samo zresztą było z językiem rosyjskim. Kiedy miałem do czynienia z ludźmi, którzy mówią po rosyjsku, i mogłem się z nimi porozumieć, sam byłem zaszokowany, że tyle pamiętam. Jest to bardzo użyteczne, szczególnie gdy się rozmawia z cudzoziemcami. Taka osoba automatycznie awansuje o szczebel wyżej. „Jaki wykształcony! Skąd ty jesteś?” – pytają. „Z kraju, gdzie ludzie są wykształceni” – odpowiadam. To zdarzało się wielokrotnie, z hiszpańskim było dość częste, dlatego że jest tam cała masa słów podobnych do łacińskich. Nie rozmawiam po włosku, ale prawdopodobnie tu jest tak samo. Te rzeczy przychodziły machinalnie, bez zapowiedzi, i później człowiek się tylko dziwił: „Jejku, ile mi z tego w głowie zostało”.
Znajdował Pan jakieś praktyczne zastosowanie tego, czego nauczył się Pan w szkole?
Jak najbardziej. Interesowałem się historią i niemalże bezczelnie wykorzystywałem swoją przewagę w najróżniejszego typu dyskusjach. Byłem bezlitosny. Powinienem być wielokrotnie bardziej delikatny, ale nie miałem litości.
Odnosił się Pan do wydarzeń historycznych?
Ja ich uczyłem. Natychmiast wcielałem się w profesora i robiłem to bardzo sugestywnie. Absolutnie nie krępowałem się, wykazując, że moi rozmówcy mają zerowe pojęcie na dany temat. Oni nie czuli się dobrze z tą moją przewagą. Możliwe, że powinienem być czasami bardziej dyplomatyczny, ale w jednej chwili ja byłem górą, a za pięć minut rozmawialibyśmy o czymś kompletnie innym i wtedy to oni by mnie złapali i sponiewierali. Wykorzystywałem chwilę, te moje dwie sekundy chwały.
Zdarzyło się Panu spotkać jakiegoś absolwenta naszej szkoły, kiedy odbywał Pan swoje podróże za granicą?
Oprócz tych, których znałem ze szkoły, czyli moich kolegów z klasy, nie. W Stanach mieszkałem na prowincji. To była dziura. Może gdybym mieszkał w dużym mieście, gdzie jest duże skupisko Polonii, sprawy wyglądałyby inaczej. Natomiast oczywiście spotykałem się z moimi kolegami z klasy kilka razy w tym czy innym kraju. To było przyjemne spotkania, a wynikały nie dlatego, że kiedyś byliśmy uczniami Reja, ile że uczęszczaliśmy do jednej klasy, przyjaźniliśmy się.
Myślał Pan czasem o szkole, kiedy przebywał pan za granicą?
O, zdecydowanie. Nie mogę powiedzieć jak często, ale były oczywiście takie sytuacje, człowiek wspominał masę rzeczy. Jak się siedzi długo, to te wspomnienia mogą być czasami zadziwiające. Bardzo przyjemnie mi się śniło na przykład o Pałacu Kultury. Mało tego, w stolicy stanu, w którym mieszkałem, jest budowla, która przypomina PKiN, nie ma tylko iglicy. Czasami aż podśmiewywałem się: „Gdzie ja jestem?”.
To trochę niepokojące, że Pałac Kultury z całą tą sztuką socrealistyczną….
Proszę Pani, wizytowało mnie paru przyjaciół ze Stanów i każdy był zachwyconą tą architekturą. To było czasami dość zabawne. Mieszkam teraz przy ulicy Marszałkowskiej i z balkonu mam świetny widok na Pałac. Ci znajomi potrafili godzinami stać przy tym oknie i gapić się, zachwycając się jego unikalnością. Pamiętam, że Pałac Kultury naprawdę fajnie wyglądał. To były lata 50. czy 60. Elewacja była czysta. Wyglądał wspaniale, a naokoło było morze ruin. Stał sobie piękny, czyściuteńki PKiN. Doszły mnie słuchy, że planowane jest w końcu odnowienie tego budynku, przywrócenie mu dawnej świetności. Dla ludzi zza oceanu architektura przed- i powojenna jest jak piramidy. Są tym zachwyceni.
To taki fragment historii, który teraz jest częścią naszej sztuki.
Zgadza się. I to taki, który przyciąga ludzi. To, co powszechne w Warszawie, jest dziedzictwem bardzo złego czasu. Uważa się teraz, że powinno zostać zniszczone, ale jeszcze pięćdziesiąt lat i stanie się światowej klasy zabytkiem.
Wróćmy jeszcze do tematu szkoły. Jak sposób zmienił się Pański stosunek do naszego liceum w porównaniu z czasami, kiedy sam był Pan uczniem?
Ja miałem szczęście, mogąc uczęszczać do klas, gdzie uczniowie stanowili swego rodzaju zespół. Już wtedy utrzymywaliśmy kontakty pozaszkolne i to chyba było wyłącznie szczęście, że tak się zgraliśmy. W mojej starej, pierwszej klasie, w ósmej klasie dość często robiliśmy potańcówki. Pewnie spora część osób z Waszego pokolenia nie ma o tym pojęcia. Odbywały się one cztery, pięć razy w roku szkolnym, zawsze w sobotę. Potrzebna była osoba, która załatwiała sprzęt grający i muzykę. Zawsze musieliśmy mieć herbatkę, rodzice robili kanapki. Oczywiście konieczna była opieka dorosłego. Nie było z tym problemu, nasz nauczyciel zawsze się zgadzał. Wszystko trwało tylko dwie, trzy godziny, ale dla nas to była świetna zabawa. W maturalnej klasie zaczęliśmy urządzać potańcówki szkolne. Przychodziło nawet kilka zespołów, grali muzykę na żywo. Grałem także ja ze swoją kapelą.
Na czym Pan grał?
Na basie… Ach, to były dawne czasy. Co do innych rozrywek szkolnych… Przypomina mi się jeszcze coś. Byliśmy młodzi, mieliśmy po 15, 16, 17 lat, tryskaliśmy energią, z którą nie było co robić. Często, ale to już w dziewiątej, dziesiątej klasie, po skończeniu lekcji, jeden z nas, a było kilku młodzieńców, którzy potrafili to zrobić, bezczelnie zakradał się do pokoju nauczycielskiego, wyciągał klucz do sali gimnastycznej. Zamykaliśmy się tam i czekaliśmy, aż wszyscy opuszczą szkołę. Mieliśmy wtedy dwie, trzy godziny siatkówki albo koszykówki. Bardzo się nam to podobało. Wyganiano nas dopiero około 18.00, bo wtedy zaczynało się tu liceum wieczorowe. Po pierwszym lub drugim razie ktoś zaczął tłuc do drzwi, bo myśmy robili sporo łomotu przy tej grze, a ludzie przychodzili tam, żeby się uczyć. To właśnie była ta godzina, kiedy trzeba było zwinąć się i wracać do domu. Robiliśmy to bardzo często. W liceum nie było miejsca na tego rodzaju rzeczy jak prawidłowe prowadzenie zajęć wychowania fizycznego. Dopiero w mojej jedenastej klasie powstała sala, która jest do dzisiaj, i można było się wyhasać. Wcześniej musieliśmy sobie jakoś radzić z tym, co było…
W Sali Tradycji jednym z eksponatów jest coś w rodzaju plakietki z numerem 11. Przez dwie, trzy pierwsze lata mojej nauki wymagane było noszenie takiej tarczy na okryciu wierzchnim. Trzeba ją było mieć naszytą na ramieniu. Nie wiem, czy była to próba powrotu do tradycji, czy ułatwienie w znalezieniu kogoś, jeśli przeskrobał coś na mieście. Ci cwańsi przymocowywali tarczę za pomocą trzech czy czterech szpilek. Tu na półpiętrze rano było sprawdzanie tarcz przez starszych uczniów. Lubili to zajęcie, gdyż mogli sobie poigrać wtedy z młodszymi. Najpierw ciągnęli za tarczę i jeśli była na szpilkach, odpadała. Jeżeli była na szpilkach, to była nielegalna. Prowadziło to do rozmowy z wychowawcą. Niektórzy nie mieli tarczy w ogóle. Ci byli notorycznie ganiani. Ja byłem jednym z nich.
Dlaczego Pan jej nie miał?
Myślałem sobie: „A po co?”. Chciałem zlewać się z tłumem po szkole, a ta tarcza bardzo się wyróżniała. Ale muszę się przyznać, że rozwiązałem to w niezwykle obrzydliwy sposób. Jak się przyszło bez tarczy lub była ona na szpilkach, to starsi uczniowie spisywali imię, nazwisko i klasę takiego delikwenta. Tworzono wykaz tych, którzy podpadli i były afery.
Mieszkałem w bloku na Marszałkowskiej, skąd większość młodych chodziła właśnie do Reja, w szóstej klatce, a kolega Marek w ósmej. Na pytanie, jak się nazywam i z której klasy jestem, podawałem numer klasy Marka i jego dane. Ten człowiek był wściekły, że ktoś się pod niego podszywa, jednak nigdy nie podejrzewał mnie, gdyż byłem jego serdecznym kolegą. Podłość tego zachowania w tej chwili mnie zdumiewa, jednak wtedy to była zabawa. Cały czas go ganiano, on się tłumaczył i wściekał, nie wiedząc, kogo winić, a to byłem ja. Niestety, już nie żyje, umarł, kiedy byłem w Stanach i nie zdążyłem mu się przyznać. Prawdopodobnie spojrzałby tylko na mnie i westchnął. To był przemiły chłopak, nic by mi nie zrobił, absolutnie. Człowiek był wtedy bardzo młody i głupi.
A jeśli chodzi o nauczycieli, to czy byli jacyś legendarni?
Jak najbardziej byli. Z kilkoma się spotkałem, kilku mnie uczyło, ich zdjęcia są nawet tutaj w gablocie. Moim nauczycielem j. polskiego był prof. Andrzej Pawłowski, od fizyki, matematyki i astronomii… Czy teraz macie taki przedmiot jak astronomia? To było kompletne zmarnowanie godziny lekcyjnej. Wykładano ją w jedenastej klasie. Nie wiem, po jakiego diabła, ale wykładano. Prowadził ją profesor Włodzimierz Mikina… Na samym początku w ósmej klasie łaciny i matematyki uczył profesor Włodzimierz Ulanowski, przy jego odejściu była jakaś straszna afera. Ale to był szalenie inteligentny człowiek. Gdyby on mnie uczył łaciny przez cztery lata, to opuściłbym liceum z dużo lepszą jej znajomością, może nawet bym ją polubił. Był bardzo wykształcony i potrafił to przekazać. Na jego lekcjach bardzo pilnie robiłem notatki. Podczas jego wykładu uczyłem się dwudziestu nowych słówek z łaciny, ale do tego dochodziło trzydzieści słówek z innych języków mających połączenie z łaciną.
A inni nauczyciele?
Pamiętam moją nauczycielkę historii. Nazywała się Łapińska. Matematykę miałem z panią Stryjkową, bardzo dobrym wykładowcą, a rosyjskiego przez dobrych parę lat uczył mnie profesor Jerzy Pietkiewicz, zresztą późniejszy dyrektor szkoły. Każdy z nich ma swoją przegródkę w mojej pamięci, bo z każdym z nich wiązało się kilkanaście historii, które były nie do zapomnienia. Powiem tylko o jednej. Profesor Mikina w jedenastej klasie wykładał astronomię. Znaliśmy się, ponieważ uczył mnie, zanim nie zdałem. Wiedziałem, jakie numery robił, a on wiedział, jakim jestem uczniem. Astronomii uczył chyba tylko dlatego, że potrzebował pieniędzy, na pewno nie z miłości, po prostu była w programie i ktoś musiał ją wykładać. Profesor miał bardzo specyficzny humor, lubił drażnić się z uczniami, irytować ich, doprowadzać do załamania nerwowego, ale nie robił tego złośliwie. To była zabawa i dla niego, i dla reszty klasy. Znałem jego sztuczki, ale nowa klasa łacińska ich nie znała, nigdy wcześniej nie miała z nim do czynienia, był on dla nich kompletnie nowy. Ja miałem i wiedziałem, co potrafi zrobić, ale nie podzieliłem się tą wiedzą z moimi kolegami z drugiej klasy, ponieważ chciałem to jeszcze raz zobaczyć. Profesor Mikina na koniec semestru pytał, czy ktoś jest niezadowolony z oceny końcowej i czy chce ją poprawić. Doskonale wiedziałem, że na to pytanie nie należy odpowiadać. W nowej klasie był chłopak, który bardzo dbał o swoje oceny, chciał mieć czwórki, piątki i nic innego. Nie podobała mu się ocena, którą dostał z astronomii, dostał prawdopodobnie czwórkę, chciał mieć piątkę. Więc wstał i powiedział, że nie zgadza się na taką ocenę i uważa, że mógłby mieć lepszą. Gdy to powiedział, omal nie spadłem z krzesła. Ten człowiek podstawiał się pod nóż. Profesor Mikina też się ożywił i poprosił, aby podszedł do tablicy, żeby sprawdził, czy należy mu się lepsza ocena. Zadał mu pytanie, które dotyczyło programu jedenastej klasy: dlaczego niebo jest niebieskie. Nikt nie znał na nie odpowiedzi. Profesor poczekał elegancko parę sekund, aby dać mu szansę. Marek nie wykorzystał tej szansy, ponieważ nie miał zielonego pojęcia, co odpowiedzieć. Profesor Mikina powiedział: „Siadaj durniu, nic nie umiesz, masz szczęście, że zostawiam ci tę czwórkę”. Nikt nie zrobił mi zdjęcia, mojej miny, a ja byłem w niebie. Sądzę, że profesor wiedział, co czuję, bo nasze oczy się skrzyżowały, wiedziałem, że on wie, że ja wiem. Poza tym z profesorem nikt nigdy nie miał problemów, wszyscy dostali na koniec matur co najmniej czwórki i bardzo dobrze go wspominają. Zadziwiające jest to, że profesor Mikina do tej pory żyje i że dwa tygodnie temu, gdy odbywało się spotkanie wielkanocne, był tutaj, jego uczniowie z klasy maturalnej z 1966 r. go przywieźli. Ma ponad dziewięćdziesiąt lat, ale jest w doskonałym stanie, trochę gadatliwy. Nie można pozwolić mu, aby się rozgadał, bo później trzeba z szacunku słuchać. Jednak wygląda całkiem zdrowo. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby dociągnął setki.
Dlaczego przystąpił Pan do Koła Wychowanków?
Z rozpędu. Jestem na emeryturze i mam 24 godziny dla siebie, mieszkam dziesięć minut od szkoły. W każdej organizacji potrzebni są ci, którzy są na górze, ci, którzy robią przemowy, przecinają wstęgi, czasami dostają ordery, są na świeczniku, ale potrzeba także biurokraty, który będzie wiedział, że kończą się znaczki, że trzeba kupić koperty, że dana rzecz musi być ustawiona w danym porządku, że musi być długopis, aby coś podpisać itd.
Więc zajmuje się Pan sprawami organizacyjnymi?
Jak najbardziej, mam doświadczenie w tych sprawach, w innym kraju przez ponad piętnaście lat byłem mocno zaangażowany w harcerstwo polonijne. Przedtem jeszcze robiłem przez dziesięć lat rzeczy, które nie spodobałyby się ówczesnemu rządowi, przed 1989. Nauczyłem się pewnego mechanizmu: zawsze potrzeba tego, który będzie stał ze sztandarem na barykadzie, a za nim musi być ktoś, kto go trzyma z tyłu, żeby stał prosto.
Czy są jakieś działania, które chciał by Pan zrealizować w ramach przynależności do Koła Wychowanków? Na przykład archiwizację?
Problem z archiwizacją polega na tym, że wiele decyzji trzeba podejmować grupowo, odpowiedzialność nie spada na jedną osobę. Musi być zespół, aby zadecydować, co i jak. Ja tego nie będę zmieniał, to jest Polska. Od paru tygodni mam dostęp do wszystkiego, co jest zamknięte na klucz. Jest tam wiele rzeczy, które trzeba wyjąć i przejrzeć. Zdecydować, czy to zatrzymać, jeżeli tak, co dalej z tym zrobić. Nie chcę o tym decydować.
Czy w Pana czasach też było miejsce, gdzie przechowywano takie pamiątki?
Nic takiego nie było, nie było żadnej izby pamięci, nic.
Tradycje szkolne były w jakiś sposób przekazywane?
To się zaczęło w czasach, kiedy mnie nie było w kraju. Chyba pod koniec lat 70., może 80. Widocznie ktoś wyszedł z taką inicjatywą. Można nawet odnaleźć nazwiska tych, którzy zaczęli. To była „inicjatywa oddolna”. Żeby ta inicjatywa funkcjonowała, potrzebna jest wymiana pokoleń. To się dzieje tylko dzięki energii jakieś grupy, która nie robi się młodsza, ale co roku starsza, trzeba ją odnawiać, trzeba wprowadzać młodszych. Z tym jest duży problem, ponieważ z najróżniejszych powodów ludzie nie chcą się angażować. Nie mówię o tych, którzy nie mogą – jeśli nie mogą, to sprawa jest prosta – ale niektórzy po prostu nie chcą. Przekonać kogoś, aby się włączył, nie jest sprawą łatwą, a tłumaczenia mogą być czasami tak infantylne… Bardzo bliski kolega z mojego pokolenia i mojej klasy tłumaczy, że żona mu nie pozwala. Byłem na ich ślubie i za dobrze ich znam, żeby mu powiedzieć: „To się rozwiedź, głąbie”. Niestety, człowiek musi się uczyć, jak się zachować, gdy to słyszy. Przecież nie będę obrażał tych ludzi, po co ja mam sobie robić wroga z 70-letniego dziadka.
Jaka jest najważniejsza lekcja, jaką otrzymał Pan w tej szkole?
Siatkówka. Gdybym dostał to pytanie czterdzieści lat temu, w życiu bym w taki sposób nie odpowiedział, ale nauczyła mnie precyzyjności. Możliwe, że w pokoju 2x2x4 gdzie człowiek naprawdę musiał kontrolować to, co robi. Jeśli użyło się więcej siły, piłka wylatywała przez okno. Ta precyzyjność z czasem bardzo przydała mi się w życiu. Pracowałem przez długi czas jako jubiler, a w jubilerstwie potrzeba cholernej precyzyjności, tym bardziej, że jeżeli nie będzie się jej przestrzegało, mogą zostać zniszczone bardzo drogie rzeczy. Pracowałem także przy laserach i wtedy także trzeba było precyzji.
Czy jest coś, co mógłby Pan poradzić obecnym uczniom Reja?
Róbcie dużo zdjęć! Kiedy się jest młodym, trudno zrozumieć, co znaczy trzydzieści, czterdzieści lat. Nie macie pojęcia tak samo, jak ja nie miałem pojęcia, gdy miałem osiemnaście lat. Przyszłość wyglądała jak rok świetlny, a jest bardzo blisko. Z tych kilku lat nauki mam tylko kilka zdjęć z mojej klasy i mojej szkoły, i diabelsko żałuję, że nie przyszło mi do tej durnej głowy, żeby kupić za 150 ówczesnych złotych towarzysza Gomułki aparatu fotograficznego pod nazwą Druh. Był to aparat na kliszę na film 6×9, ogromne bydlę z taniego plastiku, prymitywny aparat, ale robił dobre zdjęcia. Powinienem był kupić i trzaskać dobre zdjęcia. Miałbym pamiątki, bo gdy ogląda się takie zdjęcia, to człowiek zaraz zaczyna się uśmiechać. Są na tych zdjęciach ludzie, których już nie ma.
Dziękuję bardzo za rozmowę.
