Redakcja i korekta : RejMedialni
W którym roku organizowała Pani RDKi i jak długo?
Prawdopodobnie w pierwszym roku mojej pracy – był to rok 2010 i 2011, czyli przez dwa lata. Później pałeczkę przejął Pan Profesor Kośmider. I tak już zostało.
Organizowała je Pani razem z Panią Profesor Kraszewską?
W pierwszym roku tak. W drugim Pani Profesor Kraszewskiej nie było. Organizowałam je wtedy chyba z Panią Profesor Krasowską i trochę z Panią Profesor Sałkiewicz. Trwały wtedy rocznicowe obchody założenia Szkoły. Tak to mniej więcej wyglądało.
RDKi powstały w 1997 r., a Panie brały w nich udział jako uczennice. Miały Panie doświadczenia z początków tego festiwalu. Jakie przyniosło to efekty później? Jak odnalazła się Pani w roli organizatora?
W pierwszym momencie był to szok. Wydawało mi się, że tyle od nas oczekują – jesteśmy absolwentami. Potem nagle zrozumiałam, że techniczne rzeczy, sprawa oświetlenia, dekoracji, zgranie terminów, ułożenie harmonogramu –wszystko to spoczywało na moich barkach. Po raz pierwszy w życiu organizowałam jakiekolwiek przedsięwzięcie, i od razu tak duże.
Gdy byłam uczennicą, RDKi trwały dwa dni, piątek i sobotę. Był wtedy zwyczaj odrabiania lekcji w sobotę i w tych okolicznościach organizowaliśmy występy z okazji RDKów. Natomiast nic nie działo się w ciągu tygodnia, nie przypominam sobie tego. Konkursy, np. konkurs wiedzy o krajach anglojęzycznych, powstały później.
Te RDKi okazały się trudne pod względem organizacyjnym i trudne z powodu mniejszego zaangażowania uczniów. Mam wrażenie, że ten czas, rok 2010 i 2011, to był moment ich zamierania. Mało kto miał ochotę coś robić. Padały pytania, czy są one obowiązkowe, czy uczniowie muszą tutaj przychodzić, czy lekcje w piątek muszą się odbywać. Baliśmy się, że gdy ktokolwiek usłyszy, że ich nie ma, nie przyjdzie. Zabawa ma być dla wszystkich, a potem mało osób chce przychodzić.
Skoro dotknęła Pani tego tematu… Gdy przygotowywałem się do wywiadu, słyszałem, że RDKi to była inicjatywa uczniowska. Czy może to Pani potwierdzić?
To zależy, jak na to spojrzeć. Mam wrażenie, że zwyczaj występu klas pierwszych istnieje od zawsze.
Czy uczniowie chcieli występować? Czy trzeba było ich namawiać?
Jeśli chodzi o odczucia mojej klasy (nie będę mówić w imieniu wszystkich), czuliśmy się do tego zmuszeni, nie mieliśmy ochoty tego robić. Powiedziano nam, że mamy obowiązek przygotować przedstawienie. A przecież inaczej przygotowuje się piosenkę, która trwa 3–5 min, a inaczej przedstawienie, które trwa 15 min. To jest praca zespołowa. Przedstawienie jest podzielone na akty, trzeba rozdzielić role, wiele osób musi się jakoś wykazać. Nie każdy ma na to ochotę. Zawsze jest jednak szansa, że w klasie znajdą się osoby, które lubią takie rzeczy. U nas znalazły się, wzięły to na swoje barki i jakoś się udało.
Jeśli natomiast chodzi o inne atrakcje, inne niż występ na scenie… Mam wrażenie, że działo się bardzo dużo rzeczy, które były organizowane z inicjatywy uczniów, np. moja koleżanka, która trenowała judo, oraz kolega z innej klasy zorganizowali szkółkę judo, wyłożyli salę materacami, organizowali pokazy i uczyli prostych chwytów. Tego typu akcje działy się oddolnie. Zgłaszaliśmy raczej takie rzeczy, mieliśmy różne pomysły, nie było tu żadnych ograniczeń.
Gdy jednak patrzę na tegoroczny harmonogram, mam wrażenie, że wtedy było o wiele więcej występów indywidualnych. Każdy chciał się czymś pochwalić. Były to nawet występy wyczynowe, np. gimnastyczek, które trenują od lat i chciały coś przedstawić, lub uczniów, którzy pokazywali piramidy wyćwiczone na lekcji wf-u. Czyli nie szukano niczego dodatkowego, pokazywano to, co działo się w szkole. Takich małych występów było dużo więcej – RDKi trwały dwa dni.
Jaka była frekwencja? Jak Pani to zapamiętała?
Myślę, że frekwencja była niezła. Trzeba pamiętać, że sobota była dniem odrabiania lekcji, nasza frekwencja była odnotowywana. Młodzież była wtedy bardziej karna. Fajne było to, że nie musieliśmy się uczyć. Tak na to patrzyliśmy.
Ostatnie pytania: jaki element RDKów szczególnie mocno zapadł w Pani pamięć?
Niejeden (śmiech).
A najlepsze wspomnienie?
Cóż, chyba nigdy nie zapomnę przedstawienia mojej klasy, które okazało się totalną – choć może to niewłaściwe słowo – klapą. Wystawialiśmy „Opowieść wigilijną”, i to w poważnym tonie. Doszło jednak do sytuacji, które były niezaplanowane, i trzeba było improwizować. Byłam wtedy wraz z koleżanką odpowiedzialna za podkład muzyczny. Ogólnie wyszłoby bardzo fajnie, gdyby nie to, że kolega, który dwa dni wcześniej zgrywał ścieżki dźwiękowe, usunął je, o czym nie poinformował nikogo. Gdy zaczęło się przedstawienie, okazało się, że do dyspozycji nie mamy ani jednej świątecznej piosenki, ani kolęd, które miały się znaleźć w przedstawieniu. Odtworzyliśmy zatem losowo wybrane piosenki (nie miały podpisanych tytułów). Zdarzyła się i pszczółka Maja, i Macarena – już po „Opowieści wigilijnej”… Mimo wszystko nie była to wielka klapa, ale raczej rodzaj żartu…
Publiczność uznała to za improwizację?
Nie wiem, co sobie myślała publiczność, ale dostaliśmy owacje. Najlepsze były miny kolegów na scenie. Dopóki nie usiadłyśmy za konsolą, nie miałyśmy pojęcia, że wyniknie jakiś problem. Oni to zrozumieli dopiero wtedy, gdy odtworzyłyśmy pierwszą piosenkę, a nastąpiło to dopiero po pierwszych dialogach…
Bardzo dziękuję za rozmowę.